Podróżowanie na gapę jest w Paryżu zjawiskiem tak starym jak samo metro. Wśród pasażerów zawsze znajdą się tacy, którzy będą próbowali sforsować barierki lub przecisnąć się przez bramki wyjściowe.
Jednak jeśli nie dopisze im szczęście, będą musieli liczyć się z mandatem, który może wynieść nawet 50 euro. Co zatem ma począć biedny gapowicz?
W kraju, który dał światu hasło "Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego", odpowiedź brzmi: zrzeszyć się. Tak też zrobili zadeklarowani paryscy gapowicze, zakładając coś w rodzaju funduszu ubezpieczeniowego – z domieszką rewolucyjnej ideologii.
Członkowie grupy płacą miesięczną składkę w wysokości siedmiu euro, dzięki czemu mogą nie tylko spokojnie spać, ale i omijać barierki – wiedząc, że jeśli zostaną złapani bez owego burżuazyjnego wynalazku, jakim jest bilet, kara zostanie zapłacona ze wspólnego budżetu.
Dla wielu członków stowarzyszenia oszukiwanie systemu nie jest jedynie sposobem na oszczędzanie pieniędzy: chodzi o walkę z kapitalizmem, który sprzyja bogatym i dyskryminuje biednych. A zatem: gapowicze wszystkich krajów, łączcie się!
– W ten sposób możemy zaprotestować wspólnie – deklaruje 30-letni Gildas, przywódca stowarzyszenia.
Rozmawiamy w jednej z paryskich kawiarni. Gildas zamawia kolejne szklanki soku pomarańczowego, odmawia jednak podania nazwiska lub innych informacji o sobie ("Nie lubimy pytań tego typu").
Darmowe przejazdy metrem to nie do końca było to, o czym marzyli architekci rewolucji francuskiej, kiedy ponad dwieście lat temu powstali pod hasłem "Wolność, równość, braterstwo".
Jednak dla Gildasa – buntownika z nieogoloną twarzą i przydługimi włosami – istnieje wyraźny związek pomiędzy lewicowym idealizmem XVIII wieku a dniem dzisiejszym.
– We Francji mamy darmowe szkoły i służbę zdrowia. Dlaczego zatem mamy płacić za transport? – pyta. – Nie chodzi tylko o pieniądze – precyzuje. – To kwestia polityczna.