Zapanowała moda na freeride, czyli ekstremalną jazdę na nartach bez ograniczeń. Na pierwszy rzut oka wyczyny freeriderów to lekkomyślność. Po co ktoś miałby zjeżdżać z dziewiczych stoków, ryzykując utratą zdrowia czy nawet życia? A jednak chętni się znajdują i jest ich coraz więcej. Adrenalina uzależnia, jak narkotyk. "Freeride to wolność" - mówią nam polscy freeriderzy.
Lot trwa kilka sekund. Nie za bardzo widać, jak zbliża się ziemia, bo… ziemi nie widać w ogóle. Jest tylko wielka biała plama, nieograniczona żadnymi ramami. Jak ma się szczęście – lądowanie jest miękkie. Ugina się mocno kolana, czasami kuca i jedzie dalej. Za kilka metrów kolejny skok. Jeżeli szczęścia się nie ma – kończy się na złamanej nodze. Niektórzy w górach zostają na zawsze.
Śnieg jest miękki tylko w teorii. Jest miękki, dopóki nie okazuje się, że pod jego kilkucentymetrową warstwą znajduje się lita skała. A skały nie widać, bo jest pokryta śniegiem. I koło się zamyka. Mimo to kolejni decydują się ryzykować i zjeżdżać na łeb, na szyję z kilkutysięczników. Bez ograniczeń, bez wyznaczonej trasy, bez gwarancji, że w ogóle ukończy się swój start. To freeride, czyli jazda bez ograniczeń. Szusowanie między skałami po dziewiczych stokach, skakanie z darni, często bez pojęcia, na czym się wyląduje. Adrenalina w najczystszej postaci. Sport ekstremalny, który zaczyna zdobywać coraz większą popularność. Na czym polega? To proste – aby zjechać po świeżym śniegu, ze stromego stoku i… zostać w jednym kawałku.
W Polsce freeride na razie raczkuje w sensie sportowym, ale niedługo może się to zmienić. 27 lutego w słowackiej Jasnej odbędą się zawody Tatra Freeride Open Polish Chamionship. – Tak dużej imprezy jeszcze nie organizowaliśmy. To duże wyzwanie – mówi menadżer projektu TFO Piotr Krawczyk.
Śmierć zajrzała na Alaskę i do Kalifornii
– Nasza zabawa, to w pewnym sensie łamanie zasad, wyrywanie się z form, ograniczeń. Chodzi o to, aby poczuć się wolnym. Zniszczyć panujący porządek. Znaleźć i odkryć coś dla siebie. To naprawdę daje wielką satysfakcję – mówi Krawczyk.
Pytam o ryzyko związane z jeżdżeniem między skałami. – Wiadomo, że nikt nie lubi „orania dyńką po skale”, jak my to nazywamy – tłumaczy Tomasz Seroczyński, dyrektor Tatra Freeride Open, który freeride uprawia od kilkunastu lat. – Zdarzają się jednak połamane ręce i nogi, pogruchotane kości. Są też urazy kręgosłupa, jak w każdym sporcie ekstremalnym. Wszystko jednak zależy od nas samych: jak się zabezpieczymy przed zjazdem, jakie mamy umiejętności i jaką trasę wybierzemy – wyjaśnia.
Mimo restrykcyjnych przepisów bezpieczeństwa, m.in. obowiązkowego kasku i tzw. „żółwia” na plecach [ochraniacz na kręgosłup] i tak zdarzają się wypadki śmiertelne. Taki miał miejsce m.in. w kalifornijskim Kirkwood, gdzie w marcu 2011 roku Ryan Hawks zginął podczas zawodów North American Freeskiing Championships. 25-latek wykonał ryzykowany skok zwany back-flipem i pechowo upadł. Mimo natychmiastowej pomocy lekarskiej zmarł w szpitalu w wyniku odniesionych obrażeń. W 2008 roku na Alasce zmarł inny narciarz Amerykanin John Nicoletta, a rok wcześniej w Tignes Szwajcar Neal Valiton. Wśród Polaków dotychczas nie doszło do tragedii.
– Największym zagrożeniem dla freeriderów nie są paradoksalnie urazy układu kostnego, ale lawiny. To pod nimi zginęło kilku uczestników. Ostatnie wypadki w Europie zdarzały się w krajach alpejskich, ale było to kilka lat temu. Dziś na zawodach zawsze jest ekipa przygotowana do reagowania, zawodnicy mają detektory lawinowe, które pomagają znaleźć człowieka pod śniegiem – mówi Tomasz Seroczyński.
Na początek tysiąc euro
Tatra Freeride Open, choć zapowiadają się ciekawie, nie mają jeszcze swojej renomy. Prawdziwą freeridową Ligą Mistrzów jest dla narciarzy cykl Freeride World Tour. Pierwszym mecenasem tego sportu był Nissan, od kilku sezonów głównym sponsorem jest szwajcarska firma Swatch. Zawody Touru odbywają się głównie w USA, ale eventy są także w Austrii, Francji, Kanadzie, Szwajcarii, we Włoszech i Rosji. Od początku światową czołówką męskiego freeride'u są Francuzi, którzy na pięć edycji trzykrotnie wygrywali na nartach i trzykrotnie na deskach. Polakom do tej pory nie udało się przebić do prestiżowego cyklu zawodów. Jednym z nielicznych, który wystartował w eliminacjach do FWT, jest Andrzej Osuchowski.
– Polaków zwyczajnie nie stać na start w cyklu. Jeżdżenie na eliminacje jest bardzo kosztowne – wyjaśnia naTemat Osuchowski, który podczas Tatra Freeride Open będzie sędzią.
Najlepsi Polscy freeriderzy są wspierani przez czołowe firmy produkujące sprzęt narciarski – Rossignol czy Fisher. Większość kosztów muszą jednak ponieść sami. A kosza są niemałe. Freeride w ogóle nie jest sportem dla biednych. Krawczyk szacuje, że debiutancki start w zawodach kosztuje ponad tysiąc euro. – Najmniejszym problemem jest wpisowe, bo to tylko 110 euro. Później jest zakwaterowanie i podróż. No i sprzęt. Ceny najtańszych nart do freeridu zaczynają się od 1700 zł. Zazwyczaj trzeba jednak zapłacić 3000. Nie są to zwykłe narty. Są szersze, inaczej profilowane. W skład sprzętu wchodzi jeszcze kask, żółw, detektor. Trzeba naprawdę głęboko sięgnąć do kieszeni – tłumaczy.
Jeżeli ktoś już jednak zainwestuje swoje pieniądze, sporo może także wygrać. Na zawodach w słowackiej Jasnej na zwycięzcę czeka 3 tys. euro oraz nagrody rzeczowe. W cyklu Freestyle World Tour granty są jeszcze większe.
Polska nie jest rajem dla freeriderów. Trasy nadające się do zjazdów są w Tatrzańskim Parku Narodowym, ale tam przepisy i regulaminy praktycznie wykluczają możliwość jeżdżenia po białym puchu poza trasami narciarskimi. Być może już niedługo zawody odbędą się w Pilsku w Beskidach. Być może. Dlatego dziś każdy, kto chce zacząć uprawiać tę dyscyplinę, musi doliczyć do kosztorysu także koszty zagranicznych podróży.
Moda na bycie freeriderem
Po zboczach słowackiego Chopoka ma zjechać ponad 150 spragnionych emocji narciarzy z całego świata. Agencja Wizard, która wpadła na pomysł zawodów, próbowała zorganizować je w Polsce, niestety bez powodzenia. Udało się dopiero u naszych południowych sąsiadów. Na Tatra Freeride Open pojawi się setka narciarzy z naszego kraju. – Większość z nich ma spore osiągnięcia i doświadczenie. Zresztą, każdy przed zawodami ma do wypełnienia tabelkę, w której wpisuje swoje narciarskie CV. Jeżeli po zweryfikowaniu będzie niewystarczające, to takiej osoby na trasę nie puścimy – zapewnia Krawczyk.
Organizacja zawodów jest na najwyższym poziomie. Na miejscu będzie czekał w gotowości helikopter medyczny z profesjonalną ekipą ratowniczą oraz zespołem do poszukiwania zasypanych w lawinie. Dodatkowo wszyscy uczestnicy są ubezpieczeni. Wśród sponsorów, m.in. Orlen, wśród partnerów medialnych: Playboy.
– Bardzo dbamy o bezpieczeństwo naszych uczestników. Freeride zaczyna być popularny, także w Polsce, dlatego profesjonalizmem chcemy zachęcić do uprawiania tego sportu. Bo uczucia wolności, kiedy skacze się z kilkumetrowej skały w biały puch, nie da się porównać do niczego innego – kończy Tomasz Seroczyński.
natemat.pl